Salvadorze,
w dali Cię widzę.
Ja nie śnię.

Czy to sen?
W górę lecę.
I spadam.

Tak nie było,
ale będzie.
Już ja się o to postaram.

Test
będę stawiać.
I śnić.
Na jawie.
I jawić.
We śnie.
Będę.
I…

Nigdy już w udręce.
Nigdy u fałszywego boku.
Nigdy… w
– za sprawą Złego –
amoku.
Nigdy już bez.

Bo ja lubię bzy.
Szukać pięciopłatnych kwiatków,
zjadać,
wkładać w staniki.
Słuchać pszczelej muzyki,
patrzeć w żądło osy.

Bo ja lubię sny,
zwłaszcza jak w jakimś ciele mi się śnisz.
Bo ja lubię symbole
i sączę kiedy się z nich drwi.
Bo ja lubię czarne ptaki –
Kos i Kruk,
I do tego najpiękniejsza
– niby ja –
Pliszka.
Bo ja lubię skrzaty,
w ściegu życia
wplecione – jak modliszka. 

Jesteś moim Kosem.
Pomarańczowym głosem.
Jego śpiewem i tańcem,
Hulańcem,
Księciem,
Samozwańcem.

Z oddali obserwuję – drugi czarny Kruk,
Słyszę z dołu pomruki,
stuki ze strychu,
 – Baba-duk-duk!

Skurczybyku…
Usłałeś me myśli
żonkilem, forsycją i białą różą.
Przełamałeś wiotkim
różowym tulipanem…
I czekasz aż się ucieszę
na bukiet spleciony
dla n i e j.